Minimalizm: dlaczego pozbyłam się większości rzeczy?
Ostatnio zniknęłam z bloga na mniej więcej miesiąc. Kiedyś by mnie to przeraziło i wpędziło w poczucie winy, że się lenię, statystyki spadną i w ogóle koniec świata. Teraz takie przerwy mnie nie wzruszają. Skutek uboczny tego, co się od dłuższego czasu wokół mnie i we mnie dzieje. Mniej więcej rok temu zaczęłam odczuwać potrzebę pozbycia się zbędnego balastu. I tego „do zrobienia” i tego materialnego. Minimalizm to tak naprawdę pierwszy krok do wolności, bo pozbycie się przedmiotów daje znacznie więcej niż tylko więcej miejsca w szafie. Zresztą poszłam o krok dalej i przez ostatni miesiąc pozbyłam się też 3 szaf. Właściwie obecnie pozbyłam się z domu większości mebli. I wcale mi ich nie brakuje. Poniżej napiszę jak do tego doszło. Może komuś się ta historia przyda.
Mój minimalizm: początki czyli czemu nienawidzę sprzątać
Nie będę ściemniać. Idea minimalizmu pociągała mnie już od dłuższego czasu.
Z banalnego powodu. Po prostu nienawidzę sprzątać. Nie cierpię tego odkąd byłam dzieckiem i co tydzień obserwowałam to samo szaleństwo powtarzające się u mnie w domu. Rodzice rezerwowali każdą sobotę na sprzątanie. Sobota, pierwszy prawdziwy dzień bez konieczności pójścia do szkoły, kiedy wreszcie można się wyspać i zapomnieć o „przyjemnościach” polskiej machiny edukacyjnej, rozpoczynała się odgłosami sprzątania. Odkurzanie, ścieranie kurzu, mycie podłogi, czyszczenie łazienki. I tak przez pół dnia. Co tydzień. Co najciekawsze, mimo tego szału pucowania, w domu i tak nigdy nie udało się zaprowadzić idealnego porządku, a to oczywiście wzbudzało frustrację moich rodzicieli. Byli wiecznie zabiegani, zmęczeni pracą, zmęczeni ciągłym bałaganem i w rezultacie zmęczeni życiem. Szczerze mówiąc równie zmęczona byłam ja. Bezsens tego całego szorowania, które i tak nie przynosiło według mnie żadnych efektów, był porażający.
50 m2 rupieci
A to wszystko działo się na 50m2.
Z tym, że tych 50 m było wypełnione po brzegi meblami i rzeczami. Lata później, rodziciele przenieśli się do nowego, znacznie większego domu tylko po to, żeby od razu wypełnić go od piwnicy po strych przedmiotami. Oczywiście więcej rzeczy plus większa powierzchnia to nic innego jak więcej sprzątania. Posprzątanie tego domu zajmuje już prawie cały dzień. Na moje pytanie czy nie warto by tego czasu spędzić jakoś produktywniej, usłyszałam tylko, że „taki dom wymaga odpowiedniej oprawy”, po czym w przedpokoju stanęła kolejna komoda. I tak sobie żyją. Otoczeni miliardem mebli, książek i bibelotów. O szafach pełnych ubrań nie wspomnę. Wszystkie te przedmioty zajmują ich czas i energię. ALE sytuacja ma też kilka zalet.
Czemu minimalizm tak wielu przeraża?
Po pierwsze jest na co narzekać, a mianowicie, na to, że znowu trzeba sprzątać i jest się zmęczonym. Po drugie „oporządzanie” tego wszystkiego i na co dzień i co tydzień przy gruntowniejszych porządkach, znakomicie wypełnia czas. To też plus, bo kiedy jesteś pochłonięty rzeczami, nie musisz się skupiać na sobie czy też broń Boże zadawać sobie jakichś trudniejszych pytań. Na przykład dokąd Cię zaprowadzi takie „rozmienianie życia na drobne” i czy na pewno chcesz tam dojść? Taka konfrontacja z samym sobą i z PRAWDZIWĄ rzeczywistością może przerażać.
Patrząc z tej perspektywy, posiadanie wielkich domów i ogromnej ilości przedmiotów ma ogromne zalety: masz się czym zająć i nie musisz sobie zadawać trudnych pytań. Ba, w zasadzie w ogóle nie musisz myśleć, bo jedziesz na autopilocie : „zarób -kup – posprzątaj”. To daje poczcie bezpieczeństwa ponieważ odsuwasz od siebie choćby tę niewygodną prawdę, że wszystko, ciągle się zmienia i ludzie mają bardzo, ale to bardzo niewielką kontrolę nad swoim życiem.
Operacja „porządki„
I teraz najlepsze, mimo, że widziałam co nadmiar przedmiotów robi z życiem moich rodzicieli i starałam się ograniczyć ich ilość u siebie, i tak nie do końca mi się udało uciec przed nadmiarem. I mebli i ubrań, i w ogóle wszystkiego.
W końcu zaczęło mi to doskwierać i postanowiłam coś z tym zrobić. Zaczęłam od porządków w szafie i ze zdumieniem odkryłam, że mam w niej nigdy nie noszone ubrania kupione lata (sic!) temu. Ba, nawet metek nie odcięłam! To był pierwszy mały przełom. Zirytowało mnie, że mam tak wiele ciuchów, że nie pamiętam co właściwie powsiadam. Byłam tym odkryciem jednocześnie podirytowana i zmęczona. Podobnie jak masą książek na regałach, zdjęć, wszelkiej maści papierem (zapiski, rachunki, jakieś decyzje administracyjne, stare listy z banku, notatki) walającymi się na półkach. Wiecznym bajzlem w kuchni, wiecznym upychaniem nadmiaru rzeczy na szafach i kłębowiskiem kabli ziejących na mnie każdego dnia niczym wściekła Meduza, z półek regału mojego małżonka. I kupą zabawek. Stosem częściowo zdezelowanych plastikowych torów wyścigowych, samochodzików, lalek, niekompletnych puzzli i resztek klocków. Matko Boska ! Wszystkiego było za dużo, a myśl o tym, że miałabym to sprzątać, mnie odrzucała. Autentycznie robiło mi się niedobrze. I wtedy w głowie zaświtała mi myśl: czyby tego wszystkiego po prostu nie spakować i nie wyrzucić ? Ale oczywiście tego nie zrobiłam. Za to zaczęłam szukać w mądrych książkach i sieci jakichś sposobów na zaprowadzenie porządku w całym tym bajzlu.
Minimalizm czyli zaczynam z Marie Kondo
Naturalnie od razu natknęłam się na japońską boginię porządków czyli Marie Kondo. Babka zrobiła światową karierę na tym, że składa ubrania w dość specyficzne kostki. I lubi pudełka w szafie, bo one organizują przestrzeń według niej. I to właściwie tyle. Tak naprawdę bogini jest naga i nie ma nic więcej do zaoferowania poza tym, że jest Japonką. Powiew egzotyki i mit Japonii dobrze się sprzedaje zwłaszcza amerykańskiemu klientowi.
Aczkolwiek skorzystałam i z pomysłu z pudełkami i ze składania w kostki metodą KonMari. Faktycznie działa i ubrania zajmują mniej miejsca. A dzięki pudełkom udało mi się też częściowo ogarnąć bałagan książkowo-papierowo-zabawkowo- kablowy, ale czułam, że to za mało. Mnie już nie chodziło o porządkowanie rzeczy, które miałam, ale o ich wyrzucenie. Zaczęłam coraz wyraźniej czuć, że muszę się tego wszystkiego po prostu pozbyć. Czyli pora na praktyczny minimalizm. Kolejnym logicznym krokiem były poszukiwania jakichś logicznych wskazówek jak się do tego zabrać.
Ale kończę z Fumio Sasakim i już z nim zostaję
Wskazówek nie znalazłam, ale za to w ręce wpadła mi książka innego Japończyka. Mówię o „Pożegnaniu z nadmiarem: minimaliźmie po japońsku” Fumio Sasakiego.
Autor praktykuje minimalizm ekstremalny. Fumio mieszka obecnie na 20 m2, ma 7 (słownie: siedem) sztuk odzieży, nie ma ani jednej książki, a nawet łóżka, za to jest szczęśliwy. I co najważniejsze, jego historia dojścia od skrajnego materializmu do ultra-minimalizmu brzmi bardzo szczerze. Przeczytałam w swoim życiu bardzo wiele książek i z całą stanowczością stwierdzam, że ta była jedną z najważniejszych. Poświęcę jej osobny wpis, bo uważam, że Fumio ubrał w słowa to, co od bardzo, bardzo dawna gdzieś we mnie tkwiło. Być może pożebrowałam właśnie tego ostatniego, magicznego „klik” żeby puzzle zaczęły się wreszcie układać w całość.
Lektura „Pożegnania z nadmiarem” sprawiła, że wyremontowałam cały dom i wyrzuciłam z niego większość mebli i rzeczy. W tej chwili ¾ tych „dóbr”, których jeszcze nie udało mi się oddać lub sprzedać okupuje garaż, ale mam szczerą nadzieję, że się ich pozbędę już w najbliższym czasie.
Nie wrócę już do magazynowania przedmiotów. Pozbycie się całego tego balastu dało mi poczucie autentycznej wolności. No i nie muszę się już martwić o sprzątanie. Mam czas żeby się zastanowić co dalej.
Pozdrawiam, Prawstoria